Wiktor hr. Szołdrski h. Łodzia, czyli anatomia upadku
Rok 1809 był jednym z najtrudniejszych dla rodziny starosty gnieźnieńskiego Józefa Skórzewskiego, chlebodawcy ks. Pocharda. Guwerner przebywał w tym czasie w Warszawie, towarzysząc trzem najstarszym synom starosty. Rajmund, późniejszy ordynat na Czerniejewie i Radomicach, studiował prawo, a jego dwaj bracia Ignacy i Hilary uczyli się w prowadzonym przez pijarów Collegium Nobilium. Na początku 1809 roku do księdza dotarła z Wielkopolski wiadomość o chorobie starosty, który zapadł na wodną puchlinę. W połowie kwietnia przeszło 30-tysięczny austriacki korpus pod dowództwem arcyksięcia Ferdynanda zaatakował Księstwo Warszawskie. Widząc, że młody Rajmund w patriotycznym zapale chce koniecznie zaciągnąć się do wojska, guwerner postanowił powrócić wraz z wychowankami do Wielkopolski. Dramatyczna podróż do domu w Nekli została szczegółowo zrelacjonowana przez ks. Pocharda w jego wspomnieniach. Po opuszczeniu Warszawy młodzi Skórzewscy wraz ze swoim opiekunem kierują się na zachód, napotykając po drodze oddziały austriackie. W rejonie Kleczewa w gospodzie spotkali szlachcica, wracającego z jarmarku św. Wojciecha w Gnieźnie, który podzielił się z nimi krążącą w tym mieście pogłoską o śmierci Józefa Skórzewskiego. Wkrótce pogłoska się potwierdziła. W kwietniu stan zdrowia starosty uległ pogorszeniu. Szukając pomocy u medyka z Głuchowa pod Czempiniem, poważnie chory Skórzewski zatrzymał się w pałacu hr. Wiktora Szołdrskiego (1775-1830) w Borówku, gdzie zmarł 8 maja 1809 roku. Zarówno „Liber mortuorum” parafii czempińskiej, jak i akta stanu cywilnego, prowadzone wówczas przez urzędników departamentu poznańskiego, dostarczają kilku interesujących informacji na temat okoliczności śmierci i pogrzebu Józefa Skórzewskiego, starosty gnieźnieńskiego w latach 1782-1791 oraz kawalera orderów św. Stanisława i Orła Czerwonego. Wiemy, że 10 maja 1809 roku do ks. Piotra Kraclewicza, wikariusza parafii czempińskiej, pełniącego jednocześnie obowiązki urzędnika stanu cywilnego w gminie Czempiń, zgłosili się hr. Wiktor Szołdrski oraz Bonawentura Koczorowski, dziedzic pobliskich Mikoszek i sędzia pokoju powiatu kościańskiego, aby powiadomić o zgonie. Obydwóch łączyły ze Skórzewskimi więzy rodzinne: hr. Szołdrski był wówczas mężem Katarzyny Lipskiej, siostry Heleny Skórzewskiej, żony zmarłego, a Koczorowski poślubił Ludwikę Sczaniecką, córkę starosty średzkiego Sylwestra i Anastazji ze Skórzewskich, siostry starosty Józefa. Ich rola nie ograniczała się do bycia jedynie świadkami śmierci starosty wobec urzędów kościelnych i cywilnych, ale wcześniej z pewnością okazali choremu Józefowi wszelką możliwą pomoc.
Kim był ów medyk z Głuchowa? W 1808 roku ks. Pochard przejeżdżał przez tę miejscowość i zanotował we wspomnieniach, że jej właścicielem jest „Médecin nommé Knol”, który wcześniej leczył gorączkę u jednego z synów Józefa Skórzewskiego. To najprawdopodobniej doktor Friedrich Knolle von Knoll z Głuchowa miał być ostatnią deską ratunku dla umierającego starosty.
W „Liber mortuorum” parafii czempińskiej odnotowano, że ciało Józefa Skórzewskiego złożono w kościele pod kaplicą Matki Bożej, a więc w krypcie Szołdrskich. Pochówek traktowano z pewnością jako tymczasowy. Okoliczności uniemożliwiały wyprawienie staroście pogrzebu godnego jego rangi, pozycji majątkowej i piastowanego niegdyś urzędu. Trwała wojna i oddziały austriackie zapuszczały się do Wielkopolski, walcząc z armią Księstwa Warszawskiego. Niepewna sytuacja militarna utrzymywała się aż do momentu, kiedy wśród Austriaków rozeszła się wieść o klęsce w bitwie pod Ratyzboną, która otworzyła Napoleonowi drogę do Wiednia, gdzie cesarz Francuzów wkroczył 12 maja 1809 roku. Jednak dopiero krwawa bitwa pod Wagram 5-6 lipca 1809 roku i pokój w Schönbrunn oznaczały zakończenie kolejnego etapu wojen prowadzonych przez napoleońską Francję.
Czy ciało starosty Skórzewskiego nadal spoczywa w czempińskiej krypcie Szołdrskich? Ostateczną odpowiedź na to pytanie mogłaby przynieść eksploracja i profesjonalne zbadanie tego niedostępnego obecnie pomieszczenia znajdującego się pod czempińskim kościołem. Wiadomo, że wdowa bardzo głęboko przeżyła stratę męża. Pozostała sama z piątką synów oraz ciężarem obowiązków związanych z administrowaniem licznymi majątkami Józefa Skórzewskiego w Wielkopolsce i na Pomorzu Gdańskim. Wiadomo też z całą pewnością, że w momencie śmierci Heleny z Lipskich Skórzewskiej 16 stycznia 1846 roku, ciało jej męża nadal spoczywało w Czempiniu. W krótkim życiorysie matki, jaki Ignacy Skórzewski z Nekli spisał natychmiast po jej śmierci, możemy przeczytać: „Pochowana będzie podług życzenia w Kretkowie, gdzie ś.p. Mąż Jey murowany wystawił kościół i gdzie także przenieść Ciało Jego maią zamiar Synowie, co dotąd nie nastąpiło, aby nie rozrzewniać zawsze czułej i słabej w zdrowiu Matki”. Wkrótce po nabyciu przez Skórzewskich w 1798 roku dóbr kretkowskich (obecnie w powiecie jarocińskim), staraniem starosty Józefa został tam zbudowany nowy kościół parafialny, co uczyniło z Kretkowa majątek predysponowany do odegrania roli centrum wielkopolskich dóbr tego rodu, czego wyrazem miał być również w przyszłości rodzinny grobowiec. W międzyczasie Antoni Skórzewski, najmłodszy syn Józefa i Heleny oraz właściciel Kretkowa, musiał się zmierzyć z poważnymi problemami finansowymi, które omal nie doprowadziły do sprzedaży tego majątku. Dość obszerny, ale zdecydowanie skromny grobowiec Skórzewskich został wzniesiony w Kretkowie w latach 40-tych XIX wieku. Obiekt, usytuowany na przedłużeniu osi kościoła i tworzący wraz z nim architektoniczną całość, został kilka lat temu otynkowany, położono też nowy dach, co zabezpieczyło go przed całkowitym zniszczeniem, ale przyczyniło się do zatracenia pierwotnego wyglądu, nawiązującego niektórymi elementami do modnego w XIX wieku stylu neogotyckiego. Przeprowadzona kilkanaście lat temu eksploracja wnętrza obiektu poszerzyła wiedzę na temat ludzi zamieszkujących w XIX wieku ziemię jarocińską i pozwoliła we właściwy sposób ich upamiętnić. Podczas oględzin nie natrafiono jednak na jakikolwiek ślad, który kierowałby uwagę na Józefa Skórzewskiego.
Upłynęło dziewięć lat od tych dramatycznych dla rodziny Skórzewskich wydarzeń i latem 1818 roku ks. Pochard zatrzymał się w Czempiniu, gdzie spędził noc w miejscowej gospodzie. Guwerner miał świadomość, że relacje Skórzewskich i Lipskich z Wiktorem Szołdrskim stały się w międzyczasie problematyczne, ale nie był pewny, jak bardzo. Schorowana i bezdzietna żona hrabiego Katarzyna z Lipskich zmarła dwa lata wcześniej, ale zanim do tego doszło, mąż podjął u władz kościelnych skuteczne starania o uzyskanie orzeczenia o rozwiązaniu małżeństwa. Ostatecznie oboje się rozeszli i Katarzyna spędziła ostatnie lata życia w wydzierżawionym Bielewie (obecnie gmina Krzywiń), a Wiktor ożenił się z Melanią Krzyżanowską (1795-1849), z którą miał trzech synów. Upadek fortuny Szołdrskiego urósł w Wielkopolsce do rangi symbolu. Świadek tamtych czasów Franciszek z Błociszewa Gajewski (1792-1868) uważa, że to matka Krzyżanowskiej „powzięła myśl rozwiedzenia Szołdrskiego i ożenienia go powtórnie z własną córką Melanią. Pierwsza żona kasztelana, pani rozsądna i rzędna, kierowała całym zarządem owego znacznego majątku z łóżka swego, gdyż nie mogła się z niego podnieść, będąc sparaliżowaną na nogi. Mąż nie żył z nią, stale przemieszkiwała w Czaczu, majątku męża w Poznańskiem, on żył w Warszawie. Dopóki się pani kasztelanowa trudniła interesami, szło wszystko i pieniądze, potrzebne mężowi na hulanki, wystarczały z dochodów, ale wszystko się odmieniło po rozłączeniu tego małżeństwa. Administracya, jak zwykle wszystkie administracye naszych panów, wystawiała wielkie rachunki, a przysyłała mało pieniędzy. Narobiono długów i koniec był ten, że cały majątek poszedł na subhastę. Szołdrski, rozpiwszy się gorzałką, umarł w niedostatku”.
Wizyta w Czempiniu i Czaczu była dla ks. Pocharda częścią podróży marzeń do Saksonii, którą opisał w osobnym „Dzienniku, czyli relacji z mojej podróży do Drezna”. Oddajmy mu głos:
Lektura licznych prac poświęconych temu, co jest godne zobaczenia w Saksonii, zrodziła we mnie chęć zwiedzenia [tamtejszej] stolicy i okolic. Dlatego też z ogromną radością przyjąłem zamiar, jaki sformułowała pani hrabina Skórzewska, u której przebywam już przeszło dwadzieścia lat, by spędzić kilka miesięcy w Dreźnie; daleki byłem od przeciwstawienia się jego realizacji, wręcz przeciwnie, gorąco go poparłem, tym bardziej, że z pomocą znajomości, jakie nawiązałem w czasie przejazdu króla Saksonii przez Neklę, miałem nadzieję zobaczyć bez problemu wszystko to, co jest tam interesujące i co ciekawego zasługuje na uwagę. Determinacja pani sprawiła, że 27 lipca 1818 roku wyjechała z Komorza wraz ze swoją bratanicą Marią Lipską i pokojową do Trzebin, gdzie czekał na nią pan jej ojciec, a ja nazajutrz wraz z panem Antonim do Poznania, aby odebrać paszport, i stamtąd dołączyć do pani w Trzebinach.
Wstąpiłem do Środy, gdzie w czasie obiadu poznałem artystę o nazwisku Ceptowski, dość cenionego w tym kraju ze swych płaskorzeźb, który pracuje w sali pałacu w Lubostroniu. Krótko po naszym przybyciu pojawiło się kilkoro Cyganów i Cyganek, którzy wzbudzili czujność naszych służących, chcących uniemożliwić im oddanie się ich zajęciu. Pod wieczór dotarliśmy do Poznania, a że miałem jeszcze w tym dniu do zrobienia zakupy, aby opuścić to miasto nazajutrz dość wcześnie i dojechać do Czempinia przed nocą, pojechałem na plac i po zejściu z bryczki poszedłem do sklepu, ale ten był już zamknięty. Obawiając się, by nie powtórzyła się sytuacja z Wrocławia, gdzie po wybiciu przez zegar godziny szóstej, sklepy są już definitywnie zamykane, zapytałem, czy kupiec przyjdzie, jeśli go się zawoła. Jako że odpowiedź była twierdząca, poczekałem aż się pojawi, co nastąpiło chwilę później. Zaraz po zrobieniu zakupów udałem się do naszego domu, gdzie spędziliśmy noc.
Nazajutrz, 29 lipca, zdziwiłem się bardzo, widząc wchodzącego pana Józefa Skórzewskiego [juniora – J.G.], który nie lubił podróżować; wracał z Wiednia, gdzie opuścił pana Rajmunda, swojego brata. Miał mu towarzyszyć w zaproponowanych przez niego podróżach. Po wymienieniu zwyczajowych grzeczności poleciłem mu zapytać z Schirmerem o paszport dla pani jego matki. Po odebraniu go, ruszyłem w drogę po obiedzie i aby uniknąć piasków Mosiny, pojechałem przez Wiry, skąd drogą wąską i trudną z powodu częstych wzniesień i nierówności spowodowanych przez wąwozy wjechałem na szosę mosińską. Dotarliśmy do Mosiny i, nie bez wysiłku i obawy, by nie uszkodzić pojazdu, powoli przez przeszło trzy godziny posuwaliśmy się naprzód, i około godziny dziesiątej dotarliśmy do Czempinia. Jako że była już prawie dziesiąta, nie chcąc iść do kanonika Laskowskiego, proboszcza w tym mieście, udaliśmy do gospody, gdzie byliśmy zmuszeni długo czekać, zanim nas wpuszczono do środka. Nie znaleźliśmy tam ani piwa ani owsa dla koni, co mnie zdziwiło, ponieważ sądziłem, że wszystkie gospody we wsiach i miastach należących do pana Szołdrskiego powinny być zaopatrzone w to, co konieczne dla podróżujących.
30 lipca, po spakowaniu wszystkiego, udałem się do proboszcza, który jeszcze spał, choć była już prawie ósma; nie chcąc go budzić i widząc drzwi zamknięte, zwątpiłem, czy jest u siebie, choć w gospodzie powiedziano mi, że jest w Czempiniu, i udałem się na probostwo, gdzie zapewniono mnie, że jest na miejscu. Chcąc go poprosić, zawołano jego służącego, który doglądał młócących zboże i poinformował mnie, że proboszcz jest jeszcze w łóżku. Mimo to poszedł naprzód, otworzył mi drzwi i wszedłem do jego sypialni. Proboszcz miał najpierw problem z rozpoznaniem mnie, ponieważ – jak twierdził – jest ślepy, i wreszcie, po zadaniu pierwszych zwyczajowych pytań, wstał z łóżka i po kilku chwilach rozmowy kazał otworzyć kościół, do którego poszedłem wraz z moim uczniem.
Po Mszy wypiliśmy kawę u proboszcza i po złożeniu zapewnień o przyjaźni, w momencie, kiedy już wchodziłem na bryczkę, pojawił się pan…, który w ubiegłym roku był w Wiedniu wraz z panem Ignacym Skórzewskim, co zatrzymało nas jeszcze na kilka chwil i znalazłem się w pojeździe dopiero po jego odejściu. Dowiedziawszy się w Czempiniu, że ani pan Szołdrski ani jego małżonka nie przebywają w Czaczu, deliberowałem po drodze, co mam tam zrobić; chociaż proboszcz zapewnił mnie, że będę mógł zwrócić się w jego imieniu do Szymona, aby uzyskać to, co było konieczne dla nas i naszych koni, by się posilić, jednak nie byłem zdecydowany i wolałem zatrzymać się u dziekana, aby zaczerpnąć informacji pomocnych w podjęciu ostatecznej decyzji. Kiedy już miałem zarządzić postój, zobaczyłem z daleka księdza dziekana, który wracał do siebie. Kazałem do niego podjechać, uścisnąłem go i podzieliłem się moimi wątpliwościami co do decyzji, jaką miałem podjąć wobec nieobecności dziedzica. Dziekan natychmiast wyjaśnił mi sytuację, twierdząc, że starosta Szołdrski przebywa w domu i że pani Jossé, Francuzka, którą znałem, też tam jest. Pożegnałem go i udałem się do pałacu. Służący, którego nie znałem, zakomunikował mi, że pani Jossé jest w swoim pokoju i że rozumie tylko po francusku. Poszedłem tam i wkrótce pojawił się starosta Szołdrski, a następnie Szymon, najstarszy ze służących, który przyniósł nam przekąski. W trakcie rozmowy dowiedziałem się, że syn pana hrabiego Szołdrskiego, choć nie ukończył jeszcze roku, położył kamień węgielny pod budowę kościoła, który jego ojciec kazał wybudować w Górze, by zastąpić stary, który popadł w ruinę. Po dość długiej rozmowie postanowiłem zwiedzić skrzydła głównego budynku, które wzniesiono po tym, jak byłem ostatni raz w Czaczu, ale kiedy dowiedziałem się, że podają obiad, miałem tylko czas na zobaczenie pałacowych pokojów, w których nie zanotowałem innych zmian poza większą ilością mebli, ciekawych rycin i ładnych zasłon. Po obiedzie wyszliśmy na zewnątrz, aby obejrzeć oranżerię, która znajduje się przed budynkami wzniesionymi pomiędzy pałacem i oficynami w taki sposób, że tworzą półksiężyc. Przeznaczone są do przechowywania drzew pomarańczy, cytryn, granatów i innych roślin, które nie znoszą zimna. Nie mogłem sobie odmówić podziwiania piękna tych drzew, zakupionych niedawno za dużą sumę pieniędzy, jak również dużej ilości pięknych i ciekawych roślin umieszczonych w amfiteatrze na schodach i na zewnątrz oranżerii. Kiedy już zakończyliśmy ich podziwianie, udaliśmy się na tyły oficyny po lewej stronie, gdzie znajduje się ogrzewana szklarnia tropikalna, w której drzewa są w dobrym stanie, ale nie miały już owoców, następnie dość duża ananasarnia, w której, oprócz dużej ilości ananasów, znajduje się wiele doniczek z ciekawymi kwiatami i innymi egzotycznymi roślinami, co mnie jeszcze bardziej zdziwiło, ponieważ zapamiętałem pana hrabiego jako człowieka, który nie był wielkim entuzjastą tych wszystkich rzeczy. Wyjaśniono mi jednak, że stoi za tym jego aktualna małżonka pani Melania z domu Krzyżanowska, którą poznałem, kiedy była dzieckiem, i która nie szczędzi niczego, co mogłoby dostarczyć jej przyjemności podziwiania do woli najpiękniejszych roślin i kwiatów. Drzewa pomarańcz i cytryn, których nie można umieścić przed pałacem, a także oranżeria, były umiejscowione z tyłu pałacu, w ogrodzie, z hortensjami we wszystkich kolorach, cieszącymi oko po północnej stronie.
Po zaspokojeniu mojej ciekawości, pożegnałem się z panią Jossé i udałem się z panem starostą oraz moim uczniem do księdza dziekana, który czekał na mnie w domu, gdzie przekazał mi ponawiane wyrazy swojego najszczerszego przywiązania i zmusił mnie, że tak powiem, do porzucenia mojego stylu bycia, skłaniając mnie w sposób natarczywy do picia po obiedzie. Następnie poszliśmy zwiedzić budowę probostwa, które zaczęło wyrastać na wysokość muru i na które ten godny podziwu ksiądz oczekiwał z pewnego rodzaju niecierpliwością od dwunastu lat. Układ probostwa jest dobry, są cztery pokoje: dwa dla proboszcza, dwa dla jego ludzi oraz sala dla gości, służąca jako jadalnia. Piwnica, która rozciąga się pod całym domem, jest podzielona na dwie części, z których jedna przeznaczona jest do użytkowania przez dziedzica, a druga przez proboszcza. Ten budynek znajduje się blisko kościoła i można z niego łatwo obserwować wszystko, co się dzieje w obiektach należących do probostwa. Kiedy już wszystko obejrzałem, chciałem wejść do pojazdu, ale ksiądz proboszcz nie pozwolił mi na to, zanim nie wypiliśmy strzemiennego, i tak nieco później opuściłem to miejsce. Przejechałem obok domu ogrodnika, za którym urządzono dość duży ogród angielski. Wszystkie te dzieła pozwoliły mi zdać sobie sprawę z tego, jak wielką władzę sprawuje pani Szołdrska nad duszą swojego małżonka, który robi dla niej wszystko, o co go poprosi. Niech Pan Bóg czuwa, by to wszystko służyło zarówno dobru doczesnemu jak i wiecznemu ich obojga!
***
Autor tego wpisu korzysta z okazji, by podziękować Stowarzyszeniu Przyjaciół i Sympatyków Ziemi Czempińskiej za udostępnienie cennych materiałów ikonograficznych do dziejów Czempinia i okolic w XIX wieku. Okoliczności śmierci starosty gnieźnieńskiego Józefa Skórzewskiego są przykładem ciekawego powiązania wielkiej historii Europy i Polski z historią lokalną i dlatego tym bardziej cieszy konkretna współpraca czempińskich miłośników historii z poznańskim środowiskiem uniwersyteckim.
Jan Grzeszczak
Źródło: https://exulpatriae.web.amu.edu.pl/wiktor-hr-szoldrski-h-lodzia-czyli-anatomia-upadku/?fbclid=IwAR3SiBGseYeE5RX_bqUZVJuiuLwieHjUGXJzQVgfsygdY9Xa-pIOewjBnaY